„Fenomen golfa” – felieton Wojciecha Pasynkiewicza
W weekend grałem w finałowym turnieju Space Open na polu Gradi Golf Club pod Wrocławiem. Maciej Łukasiński, który wymyślił cykl tych turniejów rozgrywanych w Hiszpanii, Szkocji, Dubaju i oczywiście Polsce, jest przykładem człowieka, który dość przypadkowo się zetknął z golfem i którego ten sport wciągnął jak otchłań bez dna. Nie dość, że sam oszalał na punkcie gry, to jeszcze zaczął organizować zawody dla innych pasjonatów golfa.
Długo nie mogłem się wybrać na żaden turniej, bo praca, bo obowiązki rodzinne, bo kolizja terminów. Wreszcie wszystko się zgrało w czasie i pojechałem do Sierra Golf Club do Wejherowa, a parę tygodni później na finał do Brzeźna. Patrzę i oczom nie wierzę: profesjonalna organizacja, tłum sponsorów i nagród z pierwszej ligi z Rolls Roycem, Hublotem, apartamentem na Złotej 44 i wódką Bieługa na czele (oraz wiele innych), mnóstwo graczy z licznymi nazwiskami znanymi z biznesu i nie tylko.
Siadłem, pomyślałem (czasem tak mi się zdarza) i powiedziałem do siebie: Pasyn, może ty robisz jakiś błąd? Przestań pisać, że golf to tani sport, przeznaczony dla taksówkarzy, kelnerów i techników (choć na świecie oni też grają), bo dopóki ten sport nie stanie się w Polsce modny, trendy, to nigdy się nie przebije do mas. Może to niefajne co piszę, ale przecież takie jest życie. Ludzie chodzą do McDonalda, kupują meble Agata, jeżdżą kią albo 11-letnimi golfami (nomen omen) sprowadzonymi po wypadkach z Niemiec czy Belgii, ale marzą o wzięciu swojej dziewczyny do dobrej restauracji, kupnie mebli Poliform czy Comforty i nowym mercedesie lub BMW. Tak jest skonstruowany ten świat, czy nam się to podoba, czy nie.
W golfa zaczęli co prawda grać szkoccy pasterze, ale dość szybko to elity zawłaszczyły ten sport. Musiało minąć wiele lat, ba nawet wieków, żeby golf wrócił pod strzechy. Eksplozja golfa na świecie nastąpiła dzięki Amerykanom, choć jego rodowód wywodzi się z Wysp Brytyjskich. Zaczęło się w latach 30. XX wieku, ale dopiero po II wojnie światowej, gdy Stany stały się mocarstwem i wzorem rozwoju, biznesu i demokracji dla wielu krajów, golf wystrzelił. Giełda, duże pieniądze, międzynarodowe interesy z jednej strony i prywatne elitarne, prestiżowe kluby z drugiej. Praca, a jednocześnie wolny czas spędzany na grze z przyjaciółmi wyznaczyły kierunki, w których zaczęli podążać inni. Europa częściowo już tam była, ale Japonia, Korea, a obecnie Chiny oszalały na punkcie golfa. Wzorzec był dość prosty – odniosłeś sukces w biznesie, jesteś wziętym inżynierem, lekarzem, adwokatem, architektem – to zostajesz członkiem prywatnego country clubu, najczęściej tenisowego lub golfowego (choć przecież kawa nie wyklucza herbaty). Każdy tak chciał i każdy do tego dążył. American dream. Rozwój telewizji, transmisje dużych turniejów, pojawienie się wielkich nazwisk golfowych, pieniądze, marketing, sława – i firmy produkujące kije, piłeczki, akcesoria i stroje golfowe ruszyły ze sprzedażą. Za tym poszła reklama, nowe pola golfowe, większe nagrody za wygrane turnieje i… tłum naśladowców, zwykłych golfistów, którzy chcieli się poczuć jak Tiger Woods, grając na tym samym polu co on tydzień temu, w tej samej koszulce i kijami tej samej marki. Problem był jednak taki, że spora część turniejów PGA na terenie Stanów rozgrywana jest na prywatnych polach, w klubach gdzie mogą grać tylko członkowie i ich goście. Najlepiej więc zostać członkiem takiego klubu. Pieniądze duże, ale prestiż dziesięć razy większy. Trochę jak czarna karta kredytowa bez limitu wydatków, tyle że posiadanie takiej karty to pochodna stanu naszego konta w banku, a zaproszenia do grona członków, np. w Pine Valley Golf Club kupić się nie da. Na członkostwo w Augusta National czeka się podobno 20 lat, a Cypress Point w Kalifornii ma tylko 115 członków i więcej nie chce.
Siedzę więc i myślę: co za dyrdymały ja tu wam do tej pory opowiadałem?
Do kogo adresuję swoje felietony?
Przecież Highliving to nie jest gazetka lokalna dla piekarzy i pracowników drugiej zmiany. Tu są teksty o luxury hotels, najlepszych restauracjach, o ludziach sukcesu, o biżuterii Bulgari, szampanie Krug i nowych modelach Porsche i Ferrari, o domach w Marbelli po 4-6 mln €, a ja wam tu o tym, że używane kije można kupić za 900 zł, że za 3 tys. można zostać członkiem klubu i grać w golfa przez cały rok za darmo.
Wstyd mi. Przepraszam. Nie tędy droga.
Może dlatego golf się przebija w Polsce już prawie od 28 lat i przebić się nie może.
Koniec więc tego!
Ciężko pracowałeś, ech – harowałeś, zamieniłeś fiata 125p na toyotę, a potem na mercedesa, mieszkanie na Ursynowie na apartament, działkę nad Zalewem na dom w Marbelli, kupiłeś żonie brylant, zamiast do Szczyrku zacząłeś jeździć na narty do Courchevel, dzieci rozpoczęły studia w Oxfordzie albo na Harvardzie, grałeś w tenisa, jeździłeś na rowerze i ok, i starczy. Zrób kolejny krok. Zacznij grać w golfa. Stwórz z kolegami grupę, do której zwykły śmiertelnik nie będzie miał wstępu. Podnieście poprzeczkę. Niech golf stanie się w Polsce synonimem sukcesu. Nie ekstrawagancji, nie snobizmu, niech to będzie kolejny etap życia wynikający z pozycji społecznej osiągniętej dzięki pracy i jej rezultatatom. Stwórzcie elitę, a ludzie będą chcieli do niej dołączyć, osiągnąć to samo, wejść w hierarchii o stopień wyżej.
Czy w Toskanii są ładniejsze widoki niż w Karkonoszach, czy lepiej odpoczniemy na Karaibach niż na Mazurach, czy lamborghini, w godzinach szczytu, dojedziemy szybciej z Warszawy do Łodzi niż peugeotem, czy bardziej się najemy krabami i homarami niż rolmopsami i naleśnikami? Nie wiem. To wszystko nie jest jednoznaczne, ale mimo to większość z nas marzy o tych pierwszych rzeczach. Dlaczego? Bo są w jakiś sposób elitarne, droższe, niedostępne, trudniejsze do osiągnięcia. Z drugiej strony są motywacją do wysiłku, do nauki i pracy, żeby to osiągnąć. Może więc z golfem będzie podobnie?
Wiem, że jadę po bandzie, bo przez ostatnie cztery lata pisałem, że to nie jest drogi sport, że to rekreacja, wypoczynek, ruch, zawody i adrenalina, że można grać za nieduże pieniądze, a teraz odwracam kota ogonem.
Może to taka chwilowa chandra, kolejny rok dreptania w miejscu, a może rzeczywiście potrzeba nam w Polsce wzorców, elity, prestiżowych klubów, do których nie można przyjść z ulicy, zapisać się i zacząć grać…
Może jedno nie wyklucza drugiego, może brak highlife’u golfowego, celów do osiągnięcia, szczytu do zdobycia i publicznych pól z opłatą 10 zł za rundę?
Kiedyś, parę lat temu, popijając dobre wino, rozmawiałem ze śp. Jankiem Wejchertem. Pole w Brześćcach pod Warszawą było w trakcie budowy, projekt Roberta Trenta Jones’a Jr. – numer jeden świecie wśród designerów, shaping zrobiony, system irygacyjny gotowy do położenia, piasek pod fairwaye wzbogacany, na wiosnę miała być obsiewana pierwsza dziewiątka.
Janek: „Wojtek, jak myślisz, ile powinno kosztować roczne członkostwo u mnie w klubie?”.
Ja: „Ilu docelowo chciałbyś mieć członków?”.
Janek: „W pierwszym roku stu, docelowo nie więcej jak trzystu.”.
Ja: „Biorąc pod uwagę, co chcesz zbudować i jaki serwis chcesz zaoferować, sądzę, że możesz krzyknąć nawet 5 tys. zł rocznie.”.
Janek: „Kpisz czy mówisz poważnie?”.
Ja: „Rozumiem, że myślisz o większej kwocie? Jasiu, to się nie uda. Ludzie zaczęli odchodzić z Rajszewa, bo na Lisiej jest taniej”.
Janek: „Ty nic nie rozumiesz, ja buduję pole premium, nie ma i długo nie będzie takiego w Polsce, ja nie chcę i nie będę szukał ludzi targujących się o tysiąc złotych. W Warszawie i okolicach mieszka prawie 2 mln ludzi, z tego 50–100 tys. to są ludzie, którzy dobrze zarabiają, nie licząc korporacji. Zobaczysz, niedługo otworzą się salony Ferrari, Bentleya i Rollsa, sklepy Louis Vuitton i Balenciaga, jedno- i dwugwiazdkowe restauracje Michelin i moje pole golfowe. W pierwszym roku za członkostwo będę brał 25 tys. zł, potem będzie drożej, bo to będzie elitarny klub i ludzie będą stali w kolejce, żeby się dostać. Ja im dam jakość i prestiż. Przekonasz się”.
Ja: „Janek, boję się, że zderzysz się ze ścianą, nie ten moment jeszcze, za wcześnie.”.
Janek: „Młody jeszcze jesteś, nie znasz się.”.
Życie rozdało karty inaczej, niż miało być, nie ma Janka, nie ma pola.
Nie wiadomo, kto z nas miał rację, ale może rzeczywiście on?
Grałem kiedyś z przyjacielem na prywatnym polu, w elitarnym klubie Shinnecock Hills na Long Island. W pewnym momencie, ni z tego, ni z owego, kolega pyta mnie: „Wojtek, widzisz kogoś przed nami ?”. „Nie, nikogo nie ma.” „OK, a ktoś gra za nami?” Obejrzałem się i mówię: „Nie, nikogo nie widzę tuż za nami. Czemu pytasz?” . „Ot tak, chciałem tylko, żebyś wiedział, dlaczego roczna opłata za członkostwo tyle kosztuje.”
Ale tu nie o kasę tylko chodzi, bo ludzi w Stanach, których stać za zapłacenie co roku 30-40 tys. dolarów jest wielu. Tu bardziej chodzi o prestiż, bo na członkostwo w wielu klubach czeka się latami. Nie dość tego, trzeba mieć 2-3 wprowadzających, a dodatkowo często zgodę wszystkich aktualnych członków. Pieniądze są więc wtórne. Przynależność do takiego klubu jest odzwierciedleniem twojego statusu, pozycji społecznej i tego, kim jesteś i co sobą prezentujesz.
Wielu więc, choć oczywiście nie wszyscy, chcą mieć tak samo.
Zdaję sobie sprawę, w jakich czasach żyjemy, w jakim miejscu jesteśmy. Przedsiębiorca, biznes, sukces – te słowa wciąż są kojarzone z aferą, kradzieżą, nieuczciwością. 28 lat to widać ciągle jeszcze za mało, ale musimy patrzeć w przyszłość, bo jak nie my to kto?, jak śpiewał Mrozu.
Wychodząc więc z domu w niedzielę rano i spotykając sąsiada, który wraca z imprezy albo idzie na rower, na jego pytanie: „Dokąd idziesz ?” odpowiadam: „Na golfa, a ty jeszcze nie grasz?”.
Zbliżają się dwa wielkie wydarzenia:
Pierwsze to Ryder Cup, rozgrywany co dwa lata od 1927 roku turniej między najlepszymi golfistami z Europy (początkowo tylko z Wielkiej Brytanii) i z USA. W 2014 roku na polu Gleneagles (Szkocja) wygrała Europa 16,5 : 11,5. W 2016 roku na polu Hazeltine w Chasaka koło Minneapolis wygrali Amerykanie (po raz pierwszy od 2008 roku), dedykując zwycięstwo Arnoldowi Palmerowi, zmarłemu tydzień wcześniej wielkiemu golfiście.
W dniach 28-30 września na polu Le Golf National pod Paryżem (zaledwie po raz drugi w Europie kontynentalnej) odbędzie się kolejna edycja tego turnieju. Kapitan drużyny europejskiej Thomas Bjorn powołał 12 zawodników, to mi.in.: Rory McIlroy, Henrik Stenson, Sergio García i Francesco Molinari, a kapitan USA Team Jim Furyk zaprosił m.in. takich graczy: Brooks Koepka (dwa wygrane rok po roku US Open), Jordan Spieth, Phil Mickelson i Tiger Woods.
Będzie się działo.
To rzadka okazja (raz na dwa lata), żeby zobaczyć rywalizujących bezpośrednio ze sobą najlepszych golfistów z Europy i USA. Ostatniego dnia grają w formacie match play – czyli jeden na jednego, nie na liczbę uderzeń, ale na dołki, czyli wygrywa ten, który zwycięży na większej liczbie dołków.
Drugie wydarzenie jest absolutnie bezprecedensowe. Mecz jeden na jeden między Philem Mickelsonem i Tigerem Woodsem.
Znane są pokazowe mecze tenisowe, gdzie organizator płaci zawodnikom czy zawodniczkom za jeden występ kilkaset tysięcy dolarów; znane są walki bokserskie z milionowymi honorariami dla zwycięzcy, ale i dla pokonanego. Na ten pojedynek jednak świat, i to nie tylko golfowy, czekał od wielu lat. Dwa wielkie nazwiska, dwie osobowości, tylko jedna runda golfa i oszałamiająca nagroda dla wygranego.
23 listopada tego roku na polu Shadow Creek w Las Vegas, Newada ci dwaj zagrają przeciwko sobie, a zwycięzca odbierze czek na 9 mln dolarów.
Tu wszystko będzie naj:
- Las Vegas – stolica hazardu w Stanach Zjednoczonych, miasto wybudowane od zera na pustyni, kiedyś z wieloma związkami z mafią, ciągle z pewnymi mrocznymi historiami, słynnym Stripem, z setkami koncertów znanych gwiazd muzycznych, występami artystów, rewiami i życiem 24 godziny na dobę;
- Shadow Creek Golf Club, pole wybudowane w 1989 roku wg projektu Toma Fazio, numer jeden wśród pól w Newadzie i 59. w USA wg rankingu z tego roku, zarezerwowane wyłącznie dla gości MGM Mirage Hotel, gdzie za jedną rundę golfa trzeba zapłacić 500 $, choć wliczony jest transport limuzyną z hotelu na pole i z powrotem, mimo zaledwie 2 mil do pokonania;
- nagroda w wysokości 9 mln dolarów, gdzie winner takes all, czyli wygrany bierze wszystko, za jedną rundę golfa, za mniej niż cztery godziny gry;
- liczba widzów, którą organizator szacuje na ponad sto tysięcy na polu i ponad miliard widzów przed telewizorami, choć transmisja będzie w systemie pay per view, czyli zapłać z góry za oglądanie.
To wszystko jednak nic. Najważniejsi są aktorzy tego spektaklu, jego główni bohaterowie:
– Tiger Woods. W zasadzie Eldrick Woods, urodzony w Kalifornii w grudniu 1975 roku. Przygodę z golfem rozpoczął, gdy jeszcze nie umiał chodzić. Zaczął grać w wieku 2 lat, w wieku 3 lat na 9 dołkach w Navy Golf Club w Cypress w Kalifornii uzyskał wynik 48, w wieku 8 lat zagrał 2 rundy z liczbą uderzeń odpowiednio 78 i 76, wygrywając mistrzostwa USA juniorów w najmłodszej grupie wiekowej (9-10), mimo iż jako jedyny miał tylko 8 lat. W wieku 12 lat przeszedł pole z profesjonalnymi tee z wynikiem 68 uderzeń. W wieku 20 lat jako jedyny człowiek w historii miał na koncie 3 zdobyte z rzędu tytuły mistrza amatorów USA. Już jako 29-latek stał się posiadaczem dziewięciu najważniejszych zawodowych tytułów mistrzowskich.
Otrzymał przydomek „Tiger” (tygrys) na cześć wietnamskiego przyjaciela jego ojca – Nguyen Phonga. Ojciec Eldricka – Earl Woods – był żołnierzem w czasie wojny wietnamskiej i służył w formacji Zielonych Beretów. W Bangkoku w Tajlandii poznał swoją przyszłą żonę Kutildę.
Tiger jest mieszanego pochodzenia – jego ojciec był pół krwi Afroamerykaninem, ćwierć Chińczykiem i ćwierć Indianinem. Jego matka jest pół Tajką, ćwierć Chinką i ćwierć Holenderką. To buddysta – religię tę przejął po matce, która pokazała mu, że wiara pomaga walczyć z upartością i niecierpliwością.
Absolutny fenomen golfa, który 106 razy stawał na podium na pierwszym miejscu, z tego 79 razy w turniejach PGA Tour i 14 razy w turniejach Wielkiego Szlema. Tylko jeden człowiek w historii golfa – Jack Nicklaus, również Amerykanin, ma dłuższą i szerszą ścieżkę rekordów ze 115 wygranymi turniejami, z tego 18 w Majors.
To jednak Tiger Woods, synonim American dream, również z uwagi na kolor skóry, ale przede wszystkim na rosnący w szalonym tempie wzrost oglądalności telewizyjnej, marketing i reklamy, człowiek, który złamał wiele obowiązujących tabu, stał się golfistą nr 1 ówczesnych czasów. Oceniano, że stanie się pierwszym sportowcem na świecie, który w dochodach z wygranych i reklam przekroczy barierę miliarda dolarów.
I przyszedł rok 2008, dziesięć lat temu, wpierw kontuzja kolana, a potem skandal obyczajowy z dwunastoma kobietami, które przyznały się do utrzymywanie bliskich kontaktów intymnych z Tigerem. Wypadek samochodowy, rozwód z żoną, naruszone zdrowie, kolejne ujawnione związki pozamałżeńskie załamały jego karierę. Golf to po części gra mentalna, choć niegrającym trudno to pewnie zrozumieć. Podczas gry głowa, umysł, muszą być wolne, czyste, skoncentrowane wyłącznie na tym jednym uderzeniu. Tego zabrakło. Świat czekał na powrót Woodsa 10 lat. I jest, wrócił, nie wygrał jeszcze żadnego wielkiego turnieju, ale już w ostatnim PGA Championship w Bellerive Country Club w sierpniu tego roku był drugi i niewiele zabrakło mu do zwycięstwa.
W tym roku skończy 43 lata. Nauczył się już, jak przegrywać z dwudziestolatkami, ale doświadczenie, ambicja, wola walki, chęć zwycięstwa mogą jeszcze pozwolić mu wygrywać.
Naprzeciw niego stanie Phil Mickelson.
Urodzony w 1970 roku, więc zaledwie 5 lat starszy, również Kalifornijczyk z San Diego. Nie ma tak imponującego track recordu, zaledwie 51 zwycięstw w turniejach z tego tylko 5 Majors, bez US Open. Ten zawsze uśmiechnięty leworęczny golfista, zwany z tego powodu Lefty, utrzymuje się od lat w czołówce światowych rankingów zarobków golfistów – choć bez spektakularnych zwycięstw, często zajmuje tu pierwsze miejsce. Tak też jest w tym roku, choć wygrał „zaledwie” Mexico Championship, to wpływy z wygranych i reklam za 2018 rok przekroczyły już 42 mln $, dając mu pierwsze miejsce na liście najlepiej zarabiających golfistów.
To będzie pojedynek lewo- i praworęcznego, białego i Afroamerykanina, obydwu po czterdziestce, obydwu niesłychanie nośnych medialnie i marketingowo osobowości, wielkich golfistów. Obydwu, którzy chcą sobie i światu jeszcze coś udowodnić. Wspaniałych graczy, symboli golfa przełomu XX i XXI wieku.
Kto wygra?
Nie wiem, ale jakie to ma znaczenie?
Na pewno zwycięży golf.
Bo to gra gentlemanów, zawodników, sportowców, osobowości.
Dołącz do nas, zacznij grać w golfa.
Autor:
Wojciech Pasynkiewicz
Instagram: Traveling4golf
Facebook: fanpage – Pasyn travelling4golf
Twitter: Pasyn1
w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl